Ostatni dzień w roku spędzony tradycyjnie na leniwym lunchu
u Mielżynskiego. Pyszny, aromatyczny rosół oraz ravioli z kaczką. W kieliszkach
czerwony Lan. Magiczna atmosfera. Wieczorem na talerzach winogrona z
patelni w towarzystwie mozzarelli i labneh (burraty nie udało się dostać) z
winegretem z nasionami fenkułu, a potem linguine z leśnymi grzybami i pancettą.
W kieliszkach polski seyval blanc z winnicy Słońce i Wiatr oraz francuskie
beczkowe chardonnay Marquis de Pennautier.
(Jeśli czytacie ten wpis na innej stronie niż moja –
uszanujcie moją pracę i zamknijcie ramkę lub przejdźcie bezpośrednio na bloga.
Bardzo dziękuję!)
Nowy rok powitany kieliszkiem Grahama Becka, nie tylko na
starym kontynencie potrafią robić dobre bąbelki. Tańce do późna. Cudowny czas z
przyjaciółmi i rodziną. Noworoczny koncert z Wiednia niezwykle radosny i
optymistyczny. Same skoczne Polki i piękne walce. Może to dzięki młodemu
dyrygentowi, który na co dzień dyryguje orkiestrą bostońskiej Filharmonii.
Widać było, że koncert sprawia mu ogromną radość. I nam też.
Leniwy czas to i nadrabianie zaległości w czytaniu. Nowy
Ferment i Kukbuk Zima.
Sobota pracowita. W ruch poszły przepisy kuchni tajskiej.
Niezwykle aromatyczne żółte curry z kurczakiem i szpinak z miso i sosem
ostrygowym. (Przepis znajdziecie tu).
W kieliszkach oczywiście Riesling. Półwytrawny, aby udźwignął bogactwo
aromatów.
Niedziela wychodna. Do bardzo popularnej Dziurki od klucza.
Podobno kultowej. Wielkie, wielkie rozczarowanie. Ładny wystrój i kompetentna
obsługa. Widać, że przeszkolona do swojego fachu. Tyle z plusów. Bulion z
grzybów z ravioli z ziemniakami i fenkułem. Przy pierwszym podejściu podany
zimny. W drugim podejściu już gorący, ale ... nijak się ma on do opisu i
wyglądu. Smakuje jak płyn z moczenia suszonych grzybów, podgrzany i zasypany w
nadmiarze solą. W ravioli trudno doszukać się smaku nadzienia, bo go prawie tam
nie ma. Makaron rozgotowany, utaplany w za dużej ilości tłustego sosu. Jedyny
wyczuwalny smak to sól. Zwrócone do kuchni. Salisicia z porami z wielkim płatem
makaronu na wierzchu w miarę jadalna, ale tu też jedyną przyprawą jest sól. W
nadmiarze zresztą. Pizza, chyba najlepsza ze wszystkich dań w karcie, niestety
tylko poprawna. Poprawna, bo duży minus za sos pomidorowy. Albo w zasadzie jego
brak, bo to były wrzucone pomidory prosto z metalowej puszki. Bez
przegotowania, bez odparowania. Zresztą otwieranie tej puszki widziałam na
własne oczy, bo stanowisko do pizzy jest otwarte na salę. Zupełnie nie rozumiem
tych tłumów i tych ochów i achów. I tak, na bieżąco rozmawialiśmy z obsługą i zgłaszaliśmy
nasze uwagi. Raczej nie wrócę.
Trzech kroli w domowym zaciszu. Na stole ravioli z pieczoną
dynią, ricottą i kasztanami w sosie maślano-mandarynkowym od Jamiego (przepis
wkrótce na blogu). Potem steki z chyba najlepszym sosie do nich, który zresztą
tak bardzo uwielbiacie. Przepis tu. Do tego pieczony fenkuł, ziemniaki i sałata
z vinegretem.
Dziś powrót do rzeczywistości. Korków, obowiązków i codziennej
rutyny. Do kolejnego przeczytania.