7 stycznia, wtorek




Ostatni dzień w roku spędzony tradycyjnie na leniwym lunchu u Mielżynskiego. Pyszny, aromatyczny rosół oraz ravioli z kaczką. W kieliszkach czerwony Lan. Magiczna atmosfera. Wieczorem na talerzach winogrona z patelni w towarzystwie mozzarelli i labneh (burraty nie udało się dostać) z winegretem z nasionami fenkułu, a potem linguine z leśnymi grzybami i pancettą. W kieliszkach polski seyval blanc z winnicy Słońce i Wiatr oraz francuskie beczkowe chardonnay Marquis de Pennautier.


(Jeśli czytacie ten wpis na innej stronie niż moja – uszanujcie moją pracę i zamknijcie ramkę lub przejdźcie bezpośrednio na bloga. Bardzo dziękuję!)

Nowy rok powitany kieliszkiem Grahama Becka, nie tylko na starym kontynencie potrafią robić dobre bąbelki. Tańce do późna. Cudowny czas z przyjaciółmi i rodziną. Noworoczny koncert z Wiednia niezwykle radosny i optymistyczny. Same skoczne Polki i piękne walce. Może to dzięki młodemu dyrygentowi, który na co dzień dyryguje orkiestrą bostońskiej Filharmonii. Widać było, że koncert sprawia mu ogromną radość. I nam też. 

Leniwy czas to i nadrabianie zaległości w czytaniu. Nowy Ferment i Kukbuk Zima. 

Sobota pracowita. W ruch poszły przepisy kuchni tajskiej. Niezwykle aromatyczne żółte curry z kurczakiem i szpinak z miso i sosem ostrygowym. (Przepis znajdziecie tu). W kieliszkach oczywiście Riesling. Półwytrawny, aby udźwignął bogactwo aromatów. 

Niedziela wychodna. Do bardzo popularnej Dziurki od klucza. Podobno kultowej. Wielkie, wielkie rozczarowanie. Ładny wystrój i kompetentna obsługa. Widać, że przeszkolona do swojego fachu. Tyle z plusów. Bulion z grzybów z ravioli z ziemniakami i fenkułem. Przy pierwszym podejściu podany zimny. W drugim podejściu już gorący, ale ... nijak się ma on do opisu i wyglądu. Smakuje jak płyn z moczenia suszonych grzybów, podgrzany i zasypany w nadmiarze solą. W ravioli trudno doszukać się smaku nadzienia, bo go prawie tam nie ma. Makaron rozgotowany, utaplany w za dużej ilości tłustego sosu. Jedyny wyczuwalny smak to sól. Zwrócone do kuchni. Salisicia z porami z wielkim płatem makaronu na wierzchu w miarę jadalna, ale tu też jedyną przyprawą jest sól. W nadmiarze zresztą. Pizza, chyba najlepsza ze wszystkich dań w karcie, niestety tylko poprawna. Poprawna, bo duży minus za sos pomidorowy. Albo w zasadzie jego brak, bo to były wrzucone pomidory prosto z metalowej puszki. Bez przegotowania, bez odparowania. Zresztą otwieranie tej puszki widziałam na własne oczy, bo stanowisko do pizzy jest otwarte na salę. Zupełnie nie rozumiem tych tłumów i tych ochów i achów. I tak, na bieżąco rozmawialiśmy z obsługą i zgłaszaliśmy nasze uwagi. Raczej nie wrócę.

Trzech kroli w domowym zaciszu. Na stole ravioli z pieczoną dynią, ricottą i kasztanami w sosie maślano-mandarynkowym od Jamiego (przepis wkrótce na blogu). Potem steki z chyba najlepszym sosie do nich, który zresztą tak bardzo uwielbiacie. Przepis tu. Do tego pieczony fenkuł, ziemniaki i sałata z vinegretem. 

Dziś powrót do rzeczywistości. Korków, obowiązków i codziennej rutyny. Do kolejnego przeczytania.

Instagram